Michał Piotrowski o „Choluli 1519”: Najpierw odebrać nadzieję, potem złoto!


W 1989 roku miałem 13 lat i jak gąbka pochłaniałem wszelkie dostępne książki przygodowe. Wraz z bohaterami tych powieści odkrywałem nieznane lądy, wygrywałem bitwy. Czasem wśród dostępnych lektur pojawiał się prawdziwy rarytas – komiks. Tak właśnie w ręce wpadł mi „Hernan Cortez i podbój Meksyku”.

Choć od lektury tamtego komiksu minęło prawie 30 lat, to wciąż pamiętam przedstawianą tam egzotykę. Wciąż wspominam jak dziwne wydawało mi się, że garstka śmiałków była w stanie przeciwstawić się i podporządkować sobie tysiące Indian. Wjechać w serce ich kraju, podbić ich stolicę, ograbić ze skarbów i wszystkiego co cenne – również duchowo. Temat ten wielokrotnie dyskutowałem z Romanem Warszewskim – dziennikarzem, podróżnikiem i prawdziwym znawcą Ameryki Południowej, który w licznych książkach opisywał dzieje Majów, Inków i innych tamtejszych plemion. A także losy konkwistadorów, którzy wyszarpywali z nowoodkrytego lądu wszystko, co tylko dało się wyszarpać. Za każdym razem, gdy poruszaliśmy ten temat Roman zwracał mi uwagę na jedno: biali byli nieliczni, ale dysponowali świetnymi atutami: broń palna, konie (w oczach Indian – potwory!), stalowe pancerze. A także zuchwałość, czy wręcz bezczelność, z jaką łamali umowy, zasady dyplomacji i prawa święte dla tubylców.

Pierwsze lata w których Europejczycy odkrywali nowy, nieznany kontynent na zachodzie przypominają trochę historie Guliwera, czy przygody barona Münchhausena – każda zatoka, każdy skrawek lądu to nowe, zupełnie nieznane światy pełne egzotycznych roślin, zwierząt i nie mniej egzotycznych tubylców. Tubylców, którzy równie dobrze mogli podróżników przywitać przyjaźnie, jak i schwytać, zabić, pożreć lub złożyć w ofierze swoim bóstwom.

W 1518 roku do tego egzotycznego kraju wyruszył Hernan Cortez stojący na czele grupy liczącej ledwie kilkuset śmiałków. Wśród nich było trzynastu kuszników, dwunastu arkebuzerów, artylerzyści wyposażeni w dwanaście armat, a także „czołgi konkwisty” czyli szesnaście ciężkich koni bojowych. No i psy – duże wilczury irlandzkie i dogi angielskie zdolne rozszarpać człowieka. Konkwistadorzy ruszyli z Hispanioli i Kuby na zachód – do miejsc, gdzie jak sądzili czekały na nich niezliczone bogactwa.

W tym czasie w Tenochtitlan – mieście na jeziorze, stolicy kraju Mexików – zasiadał na tronie Montezuma II. Był władcą potężnego imperium. Sama stolica – biorąc pod uwagę rozległość i ilość mieszkańców – była metropolią większą od największych miast europejskich. Sęk w tym, że Montezuma był władcą uduchowionym – głęboko wierzącym w znaki i przepowiednie. A tych w owych czasach nie brakowało. I wszystkie one zapowiadały rychły kres meksykańskiego imperium.

Nic dziwnego, że kiedy Cortez stanął u bram raju, Montezuma robił wszystko, by zatrzymać go na granicy. Wysyłał posłów, liczne dary, a kiedy i to nie pomogło – wojska. Tyle że nawet tysiące słabo uzbrojonych Indian nie były w stanie przeciwstawić się stalowym ostrzom, pancerzom i armatnim kulom. A im bardziej wódz Mexików stara się zatrzymać konkwistadorów, tym mocniej rozpalał ich wyobraźnię.

Cholula – święte miasto Mexików – było tylko etapem w drodze Corteza do Tenochtitlan. Jednak etapem niezwykle ważnym, a wręcz: kluczowym. Hiszpanie weszli do miasta, pozwolili się ugościć, po czym… nie tylko wyrżnęli w pień całą starszyznę i wielu mieszkańców, ale też zniszczyli tamtejsze świątynie i stracili z cokołów indiańskie bóstwa. I właśnie to ostatecznie załamało i złamało Indian. Wyobraźmy sobie – to tak, jakby np. ktoś najechał nasz kraj i puścił z dymem klasztor na Jasnej Górze. Wszystkie te ponure przepowiednie, o których rozmyślał Montezuma, zaczynały się sprawdzać. Parafrazując innego polityka, z zupełnie innych czasów, wódz Mexików mógłby powiedzieć: jeszcze nigdy tak wielu nie straciło tak wiele przez tak nielicznych…

Sama bitwa o Cholulę nie była specjalnie skomplikowana. Miłośnicy skomplikowanych strategii i zaskakujących manewrów mogliby się książką Warszewskiego (wydaną wszak w serii „Historyczne Bitwy”) poczuć mocno rozczarowani. Autor oczywiście opisuje przebieg walk, ale nie to w książce jest najważniejsze. Znacznie ważniejsze od wygranej w polu, jest bowiem zwycięstwo psychologiczne. To właśnie ono pozwoliło Cortezowi ostatecznie dotrzeć do Tenochtitlan i pojmać Montezumę. Po tym jak Hiszpanie zniszczyli indiańskie świątynie i strącili z piedestału tamtejsze bóstwa – pokazali że są niemal bezkarni. Ten jeden śmiały ruch okazał się kluczowy nie tylko dla ekspedycji Corteza, ale też kolejnych wypraw konkwistadorów, m.in. wyprawy Pizarra przeciw Inkom. I myślę, że właśnie ten wątek, jego ukazanie, jest w całej książce najważniejsze.

Książki Romana Warszewskiego mają niestety jedną wadę. Jak długie by nie były – dla mnie są za krótkie. Warszewski to doświadczony, doskonały warsztatowo dziennikarz, więc opowiadane przez niego historie wciągają od pierwszego akapitu. Tym razem nie było inaczej – po przeczytaniu „Choluli 1519” w ciągu trzech zaledwie wieczorów pozostał mi spory niedosyt. Autor pozostawił mnie niejako w pół kroku – opowiedział (świetnie bo lekko, a zarazem wyczerpująco) zaledwie rozdział, ułamek całej historii. I choć wiedziałem że tak właśnie będzie, że książka tylko tego ułamka dotyczy, to i tak poczułem zawód. Na szczęście wiem, że Warszewski pracuje już nad kolejnymi książkami.

Michał Piotrowski
Roman Warszewski
Dziennikarz i pisarz, autor wielu książek, w tym kilku bestsellerów. Laureat prestiżowych nagród. Wielokrotnie przebywał w Ameryce Południowej i Środkowej. Spotykał się i przeprowadzał wywiady z noblistami, terrorystami, dyktatorami, prezydentami i szamanami. Obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego miesięcznika „Żyj długo”.

Ostatni album

„Zielone Pompeje.Drogą Inków do Machu Picchu i Espiritu Pampa”

(Razem z Arkadiuszem Paulem)
Seria Siedem Nowych Cudów Świata, Fitoherb 2013

„Zielone Pompeje”, czyli zapasowe Królestwo Inków