Michał Piotrowski o „Choluli 1519”: Najpierw odebrać nadzieję, potem złoto!

Choć od lektury tamtego komiksu minęło prawie 30 lat, to wciąż pamiętam przedstawianą tam egzotykę. Wciąż wspominam jak dziwne wydawało mi się, że garstka śmiałków była w stanie przeciwstawić się i podporządkować sobie tysiące Indian. Wjechać w serce ich kraju, podbić ich stolicę, ograbić ze skarbów i wszystkiego co cenne – również duchowo. Temat ten wielokrotnie dyskutowałem z Romanem Warszewskim – dziennikarzem, podróżnikiem i prawdziwym znawcą Ameryki Południowej, który w licznych książkach opisywał dzieje Majów, Inków i innych tamtejszych plemion. A także losy konkwistadorów, którzy wyszarpywali z nowoodkrytego lądu wszystko, co tylko dało się wyszarpać. Za każdym razem, gdy poruszaliśmy ten temat Roman zwracał mi uwagę na jedno: biali byli nieliczni, ale dysponowali świetnymi atutami: broń palna, konie (w oczach Indian – potwory!), stalowe pancerze. A także zuchwałość, czy wręcz bezczelność, z jaką łamali umowy, zasady dyplomacji i prawa święte dla tubylców.
Pierwsze lata w których Europejczycy odkrywali nowy, nieznany kontynent na zachodzie przypominają trochę historie Guliwera, czy przygody barona Münchhausena – każda zatoka, każdy skrawek lądu to nowe, zupełnie nieznane światy pełne egzotycznych roślin, zwierząt i nie mniej egzotycznych tubylców. Tubylców, którzy równie dobrze mogli podróżników przywitać przyjaźnie, jak i schwytać, zabić, pożreć lub złożyć w ofierze swoim bóstwom.
W 1518 roku do tego egzotycznego kraju wyruszył Hernan Cortez stojący na czele grupy liczącej ledwie kilkuset śmiałków. Wśród nich było trzynastu kuszników, dwunastu arkebuzerów, artylerzyści wyposażeni w dwanaście armat, a także „czołgi konkwisty” czyli szesnaście ciężkich koni bojowych. No i psy – duże wilczury irlandzkie i dogi angielskie zdolne rozszarpać człowieka. Konkwistadorzy ruszyli z Hispanioli i Kuby na zachód – do miejsc, gdzie jak sądzili czekały na nich niezliczone bogactwa.
W tym czasie w Tenochtitlan – mieście na jeziorze, stolicy kraju Mexików – zasiadał na tronie Montezuma II. Był władcą potężnego imperium. Sama stolica – biorąc pod uwagę rozległość i ilość mieszkańców – była metropolią większą od największych miast europejskich. Sęk w tym, że Montezuma był władcą uduchowionym – głęboko wierzącym w znaki i przepowiednie. A tych w owych czasach nie brakowało. I wszystkie one zapowiadały rychły kres meksykańskiego imperium.
Nic dziwnego, że kiedy Cortez stanął u bram raju, Montezuma robił wszystko, by zatrzymać go na granicy. Wysyłał posłów, liczne dary, a kiedy i to nie pomogło – wojska. Tyle że nawet tysiące słabo uzbrojonych Indian nie były w stanie przeciwstawić się stalowym ostrzom, pancerzom i armatnim kulom. A im bardziej wódz Mexików stara się zatrzymać konkwistadorów, tym mocniej rozpalał ich wyobraźnię.
Cholula – święte miasto Mexików – było tylko etapem w drodze Corteza do Tenochtitlan. Jednak etapem niezwykle ważnym, a wręcz: kluczowym. Hiszpanie weszli do miasta, pozwolili się ugościć, po czym… nie tylko wyrżnęli w pień całą starszyznę i wielu mieszkańców, ale też zniszczyli tamtejsze świątynie i stracili z cokołów indiańskie bóstwa. I właśnie to ostatecznie załamało i złamało Indian. Wyobraźmy sobie – to tak, jakby np. ktoś najechał nasz kraj i puścił z dymem klasztor na Jasnej Górze. Wszystkie te ponure przepowiednie, o których rozmyślał Montezuma, zaczynały się sprawdzać. Parafrazując innego polityka, z zupełnie innych czasów, wódz Mexików mógłby powiedzieć: jeszcze nigdy tak wielu nie straciło tak wiele przez tak nielicznych…
Sama bitwa o Cholulę nie była specjalnie skomplikowana. Miłośnicy skomplikowanych strategii i zaskakujących manewrów mogliby się książką Warszewskiego (wydaną wszak w serii „Historyczne Bitwy”) poczuć mocno rozczarowani. Autor oczywiście opisuje przebieg walk, ale nie to w książce jest najważniejsze. Znacznie ważniejsze od wygranej w polu, jest bowiem zwycięstwo psychologiczne. To właśnie ono pozwoliło Cortezowi ostatecznie dotrzeć do Tenochtitlan i pojmać Montezumę. Po tym jak Hiszpanie zniszczyli indiańskie świątynie i strącili z piedestału tamtejsze bóstwa – pokazali że są niemal bezkarni. Ten jeden śmiały ruch okazał się kluczowy nie tylko dla ekspedycji Corteza, ale też kolejnych wypraw konkwistadorów, m.in. wyprawy Pizarra przeciw Inkom. I myślę, że właśnie ten wątek, jego ukazanie, jest w całej książce najważniejsze.
Książki Romana Warszewskiego mają niestety jedną wadę. Jak długie by nie były – dla mnie są za krótkie. Warszewski to doświadczony, doskonały warsztatowo dziennikarz, więc opowiadane przez niego historie wciągają od pierwszego akapitu. Tym razem nie było inaczej – po przeczytaniu „Choluli 1519” w ciągu trzech zaledwie wieczorów pozostał mi spory niedosyt. Autor pozostawił mnie niejako w pół kroku – opowiedział (świetnie bo lekko, a zarazem wyczerpująco) zaledwie rozdział, ułamek całej historii. I choć wiedziałem że tak właśnie będzie, że książka tylko tego ułamka dotyczy, to i tak poczułem zawód. Na szczęście wiem, że Warszewski pracuje już nad kolejnymi książkami.
Michał Piotrowski