Zmarł mój Przyjaciel, znany pisarz Zdzisław Smektała


Zmarł Zdzisiu Smektała – mój Przyjaciel, dla którego zawsze byłem „Romero” (takim przydomkiem mnie obdarzył). Czuję przeogromny smutek. Znaliśmy się 26 lat i rozumieliśmy jak rzadko kto.

Poznaliśmy się w Szwajcarii, w czasie jakiegoś dziennikarskiego wyjazdu i od razu przypadliśmy sobie do gustu. Od tego czasu – choć tak byliśmy różni – nie traciliśmy kontaktu. Ja pisałem do prowadzonych przez Niego gazet – do „Popo”, „Z klasą” i do jeszcze kilku innych tytułów, on wielokrotnie odwiedzał mnie najpierw w Gdańsku, potem w Gdyni. Łączyła nas miłość do literatury latynoamerykańskiej, zwłaszcza do twórczości Gabriela Garcii Marqueza. To właśnie Zdzisiowe „Popo” opublikowało mój pierwszy wywiad z Gabrielem Garcia Marquezem, tak więc gdy szykowałem do druku książkę z wywiadem-rzeką z Gabo („Gdzie mieszka pułkownik Buendia”, wydawnictwo KOS), pojawił się pomysł, żeby Zdziś napisał do niej coś w rodzaju wstępu. I owszem, napisał, potem jednak i ja, i wydawca, doszliśmy do wniosku, że go nie wykorzystamy, że książka ukaże się bez niego.

Dziś wiem, dlaczego tak się stało. Jeszcze raz zadziała magia – ta obecna w książkach uwielbianego przez nas Marqueza, jak i ta, której – podpartej bluesowym zaśpiewem – wiele było także w życiu Zdzicha. Tekst, (w którym jest znacznie więcej Smektały niż Marqueza) po prostu nie ukazał się kiedyś, żeby… mógł ukazać się dziś, stając się jeszcze jedną psotą Zdzisia, gdy On sam jest już Po Drugiej Stronie.

Białe spodnie skrzydlatych Cyganów
(notatki na marginesach „Gdzie mieszka pułkownik Buendia” Romana Warszewskiego)

Lubię chodzić po świecie w białych płóciennych luźnych workowatych spodniach. Miałem wiele par tej niezbędnej części garderoby. Przed laty chodziłem w nich przez cztery pory roku. Teraz, za sprawą odkładającej się na mnie patyny czasu i chicagowskiego bluesa, częściej ubieram sztany z mocnych tkanin.

Te białe spodnie pojawiły się w moim życiu po lekturze pierwszego polskiego wydania powieści Gabriela Garcii Marqueza (którego dalej będę nazywać – GGM „Sto lat samotności”. Wydawały mi się swoistym talizmanem. Częścią magicznej garderoby, częścią świata Macondo. Każdy bowiem ma taki świat wokół siebie. Chociaż nie każdy czuje jego nieuniknione nieodwracalne brzemię.

Na pierwszej fotografii przedstawiającej GGM, jaką przed wielu laty ujrzałem w ogólnopolskim tygodniku o kulturze, stał on właśnie w luzackich płóciennych białych spodniach. Pomyślałem wówczas, że nosząc takie same, lub podobne, pozyskam wolność myśli, niezbędną do życia energię, umiejętność nanizywania na sznurki zdań słów ważnych, znaczących więcej niż te poślednie, układane w codzienne prasowe komunikaty.

Takie też spodnie ma GGM na okładce wydanej cztery lata temu książki Dass Salvidara „Podróż do źródeł”. Opasłego tomu roztrząsającego każdy niemal dzień życia laureata nagrody Nobla. Na fotografii Ulfa Andersena.

Myślałem w latach Polandii rządzonej przez Edwarda Gierka, że studiując karty „Stu lat samotności” (nie czytając a studiując strona po stronie) doznaję dotyku Tajemnicy Życia. Podczas randek z dziewczynami z nogami obleczonymi zimą w toporne radzieckie pończochy o nazwie kaprony czułem jakim niezwykłym zjawiskiem może być kawał lodu. Pijąc z kumplami owocowe wina patykiem pisane (jak mówiliśmy podpisem premiera Cyrankiewicza na etykiecie, zdawało mi się, że wiem jak pachnie tropikalny las...


Oni, właściciele walecznych kogutów mieli Cygana Melchiadesa (jak blisko stąd do Mefistotelesa). Ja, w nadgranicznym Zgorzelcu, byłem pod dużym wrażeniem zwalistego Cygana Bałandy. Właściciela setek szklanych kulek z papierosowym dymem uwięzionym na wieczność w ich przezroczystym wnętrzu.



Może nie był to lód ze „Stu lat samotności”. Ale na nas, nieopierzonych młokosach te idealnie gładkie kulki działały równie magicznie. Fascynowały nas szklane dziwadła zapowiadające wróżebną tajemnicę. Talizmany umieszczone w płóciennych woreczkach przerzucali Bałandzie przez graniczną Nysę Łużycką FDJ-otowscy komunistyczni młodzi Niemcy.

Bałanda płacił za nie paczkami papierosów Carmen przytroczonymi do połówek dachówek gumą. Mocną czerwoną gumą zamykającą słoiki Wecka.

W nadgranicznym Zgorzelcu wespół mieszkali na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych Polacy, Niemcy, Ukraińcy, Żydzi, Jugosłowianie. Także tubylcy, którzy w kurzu migracji, w błocie repatriacji przyjechali tu po wojnie z wielu zakątków sanacyjnej Polski.

Ale i żyło tutaj od 1949 roku kilka tysięcy Greków, którzy wnieśli w życie zduszonego licznymi wojskami miasta śródziemnomorski, egzotyczny koloryt. Byli to komuniści, skancerowani rozbitkowie wojny domowej w Grecji. Wojny wygranej przez angielski korpus ekspedycyjny działający na „zlecenie” tamtejszej prawicy.

Nad nami, stopionymi w wielonarodowościowym tyglu młodziakami, królował Cygan Bałanda. Właściciel umięśnionego w nadmiarze ciała, na którego skórze nie było nawet kilku centymetrów wolnych od tatuażu. Już po pierwszej lekturze „Stu lat samotności” najsłynniejszej powieści GGM zrozumiałem, że magizm, cudowne formy codziennego wydawałoby się życia, trafić się mogą wszędzie. Są wszędzie.

Aby je utrwalić trzeba jednak właściwego kronikarza.

GGM uznaję za ostatniego romantycznego kronikarza ziemskich niezwykłości.

Pisarze, których książki obecnie trafiają do moich rąk, są zazwyczaj technologiczne jak operacyjny komputerowy program Pentium. Styl pisania może nawet nie być przeszkodą pomiędzy poglądami autora a umysłami czytelników. Lecz nietrafione przypadkowe kliknięcie w klawiaturę stronic powoduje chaos.

Ponadto już od pierwszych przeczytanych stronic wiem najczęściej dokąd prowadzi mnie autor. I jeszcze jedno. Prawie wszystkie słowa jakich używają ci narratorzy są pomieszczone w podstawowym sprawdzającym słowniku podrzędnego komputera.

Na świecie żyje dzisiaj tylko dwóch, moim zdaniem, romantyków idei. Są nawet przyjaciółmi. Romantyk polityczny – to kubański dyktator Fidel Castro. Oraz ten literacki, Czarodziej Zwykłego (na pozór) Życia – GGM. Myślę, że duże fragmenty wywiadu przedstawione w reportażu Romana Warszewskiego „Gdzie mieszka pułkownik Buendia” znakomicie pomagają takiej tezie.

Przywódcy polityczni krajów o zróżnicowanych politycznych barwach to dzisiaj przede wszystkim niewolnicy ponadnarodowych koncernów, strażnicy szybów naftowej zwartości ropy i kosmopolitycznej finansjery. To technokraci wskazani przez ludzi z cienia.

Pisarze, których książki coraz rzadziej czytam, to najczęściej ludzie piszący kolejne wersje Terminatora. Czyniący tak na życzenia gnuśnych wygodnickich czytelników i nakładowo interesownych wydawców.



A Ostatni Romantycy wciąż idą w zaparte. Kuba, Hawana – o czym Warszewski też napomyka – to w pewnym sensie Macondo. O szczęściach i nieszczęściach pięknie opowiadają tam pieśniarze z zespołu Buena Vista Social Club.

12 grudnia 1981 roku, w przeddzień ogłoszenia w Polsce stanu wojennego w dzienniku Sztandar Młodych (w tych dniach piśmie bojowym, pierwszej oficjalnej gazecie, która opublikowała 21 gdańskich postulatów) ogłosiłem całokolumnowy wywiad z Bobem Woodwardem. Dziennikarzem „Washington Post” którego w te grudniowe dni zaprosiłem do Wrocławia.

Wywiad z dziennikarzem, który wespół z redakcyjnym kolegą Carlem Bersteinem obalił Żandarma Świata, prezydenta USA, Richarda Nixona. Opowiedział mi Woodward wówczas taką historyjkę.

Jeden z najbardziej znanych w Polsce felietonistów zwierzył mu się, że pisałby w tych gorących dniach 1981 roku znacznie ostrzej, lecz cenzura zbyt wiele mu wykreśla. I jest kłopot.

Odpowiedziałem mu dość prowokująco, śmiał się Bob Woodward. Niech pan zwróci uwagę na Lenina. Ten niewielki łysawy gość napisał w więzieniu teksty, które wstrząsnęły światem. Felietonista odszedł prawdopodobnie obrażony.

W tym samym czasie, czasie magmy Solidarności początków lat 80. GGM napisał cotygodniowy felieton w „El Espectador” (30.12.81). Był to wspomnieniowy felieton o Polsce właśnie. O Polakach, ale tych z roku 1955. Roku jedynego dotąd pobytu GGM w Polandii. Napisał o naszych rodakach tak:
„Gęsty, smutny, obdarty tłum przelewał się bez określonego celu, ogołoconymi ulicami, z szumem wzbierającej rzeki, a gdzieniegdzie widać było milczące grupki ludzi, którzy godzinami stali, wpatrując się w witryny państwowych sklepów, gdzie sprzedawano rzeczy nowe, choć wyglądały na używane, ale i tak były nieosiągalne ze względu na bajońskie ceny. Gdzieniegdzie na rogach ulic stały państwowe ciężarówki wyposażone w gigantyczne megafony, z których na cały głos płynęła ludowa muzyka (...)”.

Czy nie jest to relacja godna pułkownika Marqueza opowiadającego wnukowi o podwalinach przebudzenia zmierzającego do politycznego i ideologicznego przyszłego przebudzenia mas? Czy w takiej też magicznej rzeczywistości i dowartościowaniem subiektywnych, ściśle osobistych doznań kryje się jakaś głębsza filozofia?

A GGM odpowiedział zdaniem pasującym do tego warszawskiego doznania z roku 1955:
„Nie ma żadnej filozofii. Jest codzienne doświadczenie i obserwacja. Jest rozbuchane i bulgoczące spontanicznością życie, życie, życie...”.

A to znaczy, że Cygan Melchiades, Cygan Bałanda oraz Cyganie z warszawskiego Targówka roku 1955 noszą na plecach Skrzydła. Bo przy odrobinie szczęścia, pod warunkiem, że znajdzie się odpowiedni kronikarz, Macondo jest wszędzie.

Zdzisław Smektała
Roman Warszewski
Dziennikarz i pisarz, autor wielu książek, w tym kilku bestsellerów. Laureat prestiżowych nagród. Wielokrotnie przebywał w Ameryce Południowej i Środkowej. Spotykał się i przeprowadzał wywiady z noblistami, terrorystami, dyktatorami, prezydentami i szamanami. Obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego miesięcznika „Żyj długo”.

Ostatni album

„Zielone Pompeje.Drogą Inków do Machu Picchu i Espiritu Pampa”

(Razem z Arkadiuszem Paulem)
Seria Siedem Nowych Cudów Świata, Fitoherb 2013

„Zielone Pompeje”, czyli zapasowe Królestwo Inków