Sosnowy Most



Lada dzień do wydawcy powędruje moja nowa książka „Grenada 1492”, przeznaczona do serii Historyczne Bitwy. Dołączy do czekającej na publikację „Choluli 1519”. Poniżej jeden z pierwszych fragmentów tej nowej książki, w którym już na samym początku pojawia się bardzo ważna historyczna postać.

„Czy naprawdę chciałem za dużo?”
Ta myśl nie dawała mu spokoju. Już od przeszło godziny był w drodze. Za plecami miał gwarne, wciąż upojone niedawnym wielkim zwycięstwem Santa Fé, od którego jak najszybciej chciał się teraz oddalić i o którym nie potrafił inaczej myśleć jak z niechęcią i rozpaczą; przed nim wyłaniało się niewielkie, anonimowe El Puente de Pinos. Trakt był pusty, kamienisty, pełen nierówności, ale szeroki – rozkopany na boki niedawnym przemarszem wielotysięcznych wojsk. Arabska derka, na której siedział – wytarta a nawet dziurawa – nie dawała żadnej wygody, więc grzbiet wychudzonego osła strasznie go uwierał. Jakby wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu! Jakby zawisła nad nim jakaś klątwa, nie pozwalająca mu na zrobienie kroku do przodu! Chciał być już jak najdalej od tych miejsc – w Kordobie, a najlepiej w La Rábida, w Huelvie, u braci franciszkanów. Chciał znów stanąć w ich progach (już po raz który?) i ponownie wysłuchać ich słów pocieszenia. Może będą potrafili coś mu doradzić? Może jeszcze raz będą mieli jakiś zbawczy pomysł? A jeśli nie, trudno, bez żalu pożegna ten dziwny, kamienisty kraj i uda się do Francji – na dwór Karola VIII. Tam jeszcze przecież nie był. A jego brat Bartolomeo, który gościł u tego władcy od pewnego czasu, zachęcał go do przyjazdu. Co z tego, że francuski król w życiu nie widział morza? Jakie to miało znaczenie? Ważne, żeby chciał zagrać na nosie Kastylii – Izabeli i Ferdynandowi. A on, jak nikt inny, mógł mu w tym pomóc.
„Czy za wysoko obstawiałem w tej grze?”
Inną możliwością była podróż do Lizbony. Mógł próbować wrócić do Portugalii, skąd przybył przed siedmiu laty. W tobołku miał nawet, sprzed jakiegoś czasu, list od portugalskiego króla João II, który namawiał go do ponownego przyjazdu. Monarcha pisał: „Życzymy sobie, żebyś przybył, albowiem twa pilność i twe zdolności byłyby nam potrzebne. Jeśli z powodu jakichkolwiek spraw, w które mógłbyś być zamieszany, spodziewasz się niebezpieczeństwa ze strony naszych sędziów, zapewniamy Cię niniejszym listem, że przybywszy, pozostając i wracając, nie zostaniesz ani aresztowany, niezależnie, czy w sprawie cywilnej, czy kryminalnej. I wydaliśmy wszystkim sędziom rozkaz, że mają się do niego stosować.”(1)
Ale Portugalii też dobrze nie wspominał, choć bardzo wiele się tam nauczył. Ileż dziwnych, tyle obiecujących map tam się naoglądał! Aż sześć lat szukał wsparcia w Lizbonie dla swych pomysłów. Ale Portugalczyków co innego wtedy zaprzątało. Interesowała ich żegluga wzdłuż brzegów Afryki – niczym wzdłuż poręczy, o którą w każdej chwili można się wesprzeć – a nie wyprawy prosto jak strzelił, na zachód, bez szansy na ujrzenie jakiegokolwiek brzegu przez wiele dni. A to bardzo wiele zmieniało. Potęgowało strach, niepewność, ryzyko. Miałby teraz po raz drugi próbować wstępować do tej samej rzeki? Nawet – jeśli tą rzeką miałby być połyskliwy Tag?
„Czy przeholowałem w swoich oczekiwaniach? Przelicytowałem?” – myślał dalej (choć to ostatnie słowo w jego czasach nie było chyba jeszcze znane.)
Miał wątpliwości. Wszak na królewskie dwory nie przychodził z błahostką, lecz podsuwał pomysł bardzo nowatorski. Jednocześnie taki, który od pewnego czasu niebezpiecznie wisiał w powietrzu i który – zrealizowany przez kogoś innego – mógł spowodować, że w posiadanie wielkich bogactw, jakie spodziewał się odkryć, wejdzie któryś z krajów ościennych. Przecież już19 lat temu, w 1473 roku, João Gonçalves, Portugalczyk, w drodze wyjątku otrzymał zgodę na to, co on teraz zamierzał. Po nim, rok później, to samo uczynił niejaki Fernão Telles. Następnym śmiałkiem, w 1486 roku, był Flamand – Fernão van Olmen – d'Ulmo – jak mówiono nań w Luzytanii.(2) Czas naglił. Na pewno nie należało zwlekać. Gdyby któremuś z tej trójki dopisało szczęście, Hiszpania miałaby się z pyszna...
Ponadto sprawie tej podporządkował przecież prawie wszystko – połowę swego dorosłego życia. Może więc, w rzeczywistości, nie tak wiele pragnął sobie zagwarantować? Własne dziecko, które – po śmierci swej żony – przywiózł ze sobą z Portugalii – oddawał na wychowanie obcym, by doprowadzić do tego, by jego plan w końcu zaczął być realizowany. Potrzebował na to zgody monarchów – Izabeli i Ferdynanda, Królów Katolickich – bo w tamtych czasach tego, co zamierzał, bez ich zgody, nie było wolno robić, poza tym bez nich nigdy nie uzyskałby dla siebie tego, na czym mu zależało. Jak później pisali o tym jego biografowie, jego marsz ku królewskiemu dworowi „prowadził przez przedsionki Małych ku przedpokojom Wielkich, od osób potężnych do jeszcze potężniejszych. Audiencje stawały się chodzeniem po prośbie, narady – zaklinaniem.”(3) Bartolomeo de las Casas po latach tak to podsumował: „To była straszliwa, ustawiczna, bolesna i niekończąca się walka”.(4) Praktycznie bez żadnych szans na powodzenie.
Dalej ten słynny kronikarz i późniejszy obrońca Indian pisał: „Gdyby prowadził ją ostrą klingą, to nie byłaby chyba tak nieubłagana (...), jak nieustanne mocowanie się z wieloma ludźmi, których musiał przekonać, chociaż go nie rozumieli (..) pozwalali sobie wszystko wiedzieć lepiej. [Była to] ciągła walka z niezliczonymi przeciwnikami, którym musiał cierpliwie odpowiadać, nie atakując ich, a oni a oni traktowali go z lekceważeniem (...)”.(5)
Najgorsze było to, że hiszpańska królewska para wciąż go zwodziła. Nigdy z ich ust – zwłaszcza z ust królowej – nie padło „to nas nie interesuje”. Zawsze było to „być może”, „niewykluczone”, „musimy się zastanowić”, trzeba powołać komisję”, „należy to raz jeszcze rozważyć”. Więc starał się ani na krok nie odstępować dworu. Były to dziwne czasy – stolica kraju wciąż się przemieszczała – była tam, gdzie był dwór, gdzie byli królowie. Jak najczęściej chciał zatem być tam, gdzie byli oni, swą mniej lub bardziej dyskretną obecnością przypominając nie tyle o sobie, ile o swoim planie. Więc może to wieczne wahanie monarchów wcale nie było takie najgorsze? Wszak życie trwa tak długo jak długo trwa nadzieja. Co jakiś czas – by osłodzić mu nieco jego gorzką egzystencję – wypłacano mu nawet pewne sumy na utrzymanie. Niczym królewski cień podążał zatem z Valladolid do Burgos, z Burgos do Medina del Campo, do Murcii, do Saragossy i Barcelony, a potem znów do Kordoby i Salamanki. Bez końca. W końcu – już jednak bez nadziei. Bo „pewnego dnia ustały też wypłaty. (...) Dla wielu dygnitarzy stał się [nazbyt] uciążliwy. Nie udzielali mu już audiencji, odsyłali jego podania, udawali, że nie ma ich w swoich gabinetach. Ludzie na ulicy (...) [brali go] za wędrownego kaznodzieję, innym razem za wróżbitę, nawet za arabskiego szpiega”.(6)
Aż kilkanaście dni temu wezwano go do Grenady, do królewskiego ni to obozowiska, ni to miasteczka Santa Fé. Królowie stali już za progiem wielkiego zwycięstwa, nad którym pracowali od lat i teraz już bardziej mogli się skoncentrować nad tym, w którą stronę powinni podążyć, jak już go przekroczą. Nadzieja znowu odżyła. Za wypłatę z kasy dworu, która znowu nastąpiła, sprawił sobie nowy strój, a raczej – jak mawiano w jego czasach – przyodziewek. Czekał w napięciu. Był świadkiem, jak Maurowie wręczają królom klucze do poddającej się Grenady, jak ostatni emir – Boabdil się korzy. Chwila była niepowtarzalna, dookoła panowała radość i podniosły nastrój, a bombardy po wielokroć strzelały na wiwat. Oto na jego oczach padał ostatni arabski bastion na Półwyspie.(7) Niemożliwe stawało się możliwe. Czy i jego karta, po tylu latach, wreszcie się teraz odwróci?
W końcu znów wezwano go przed komisję. Ale oblicza zebranych były jeszcze bardziej chmurne niż poprzednio. Tym razem znów powiedziano mu, że coś źle porachował (na co był przygotowany) i że w związku z tym jego plan jest nierealny – że to wszystko to niebezpieczna mrzonka. Ale – inaczej niż do tej pory – dodano także, że jego oczekiwania – a raczej żądania! – co do przyszłych zaszczytów, które chciał otrzymać w przypadku powodzenia swego przedsięwzięcia, są zbyt wygórowane, wręcz bezczelne, i że w związku z tym projekt ostatecznie zostaje odrzucony. Komisja – to już postanowione – w tej sprawie już więcej się nie zbierze...
Czy był zaskoczony? Mało powiedziane! Więc po to kazano mu tu przyjechać?! Po to tak długo czekał?! Poczuł, jakby publicznie został spoliczkowany (który, który to już raz?). Nie odpowiadając na żadne ukłony, jak niepyszny odwrócił się na pięcie i wyszedł z sali audiencyjnej. Potem poprosił o jeszcze jedno posłuchanie u królowej., ale gdy go nie otrzymał, odszukał swojego osła i bez zastanowienia wsiadł na jego kościsty grzbiet. A więc nie zostanie Admirałem Oceanu, nie będzie wicekrólem, nie otrzyma jednej dziesiątej zysków z handlu, który miał zamiar sprowadzić na Półwysep, nie...
„To, właśnie to ich najbardziej bolało! – myślał dalej. – Nie, czy wyliczenia były precyzyjne, czy nie, lecz moje ewentualne zaszczyty. Decydująca, jak zwykle, okazała się ludzka zazdrość i zawiść! W ich obliczu wszystko inne traciło na znaczeniu”
Kopyta osła zastukały na belkach mostu. Na chwilę wyrwało go to ze smutnej zadumy. Rozejrzał się wokół. Czy naprawdę rosły tu jakieś sosny?(8)
Zatrzymał się po drugiej stronie rzeczki. Potok swe wody toczył tu bardzo spokojnie. Postanowił obmyć sobie twarz – zmyć z siebie to wszystko. Może poczuje jakąś ulgę? Ale zanim dłonie zanurzył z wodzie, na ułamek chwili, ujrzał w niej swoje odbicie: Twarz na pewno kogoś znacznie starszego niż liczącego lat czterdzieści, szeroko rozstawione. nieco ptasie oczy i wysoko uniesione brwi, jakby w wielkim zdziwieniu. I włosy – niegdyś bardzo bujne, teraz już przerzedzone; niegdyś koloru słomy, teraz siwe...
Wtedy usłyszał za sobą tętent zbliżającego się jeźdźca. Poderwał się, bo na drogach czasu wojny nie brakło rozbójników. Oczy miał jeszcze wilgotne od wody, ale rozpoznał uniform „alguacila” – królewskiego posłańca.
Tamten spiąwszy konia ostrogami, zeskoczył z siodła, skłonił się lekko i z trudem łapiąc oddech, powiedział:
– Doña Izabela, z bożej łaski królowa Kastylii, rozkazuje wam, panie, byście jak najszybciej powrócili do Santa Fé!
– To chyba jakaś pomyłka... – odparł wędrowiec, będąc pewnym, że się nie myli.
– Jak się, panie, zwiecie? –„alguacil” chciał się upewnić.
– Cristóbal Colón... Don Cristóbal Colón.
– A więc to wy. Nie traćmy czasu. Królowa czeka!
Fragment większej całości – z książki „Grenada 1492”, napisanej dla Bellony do serii Historyczne Bitwy
_____
(1) S. Fischer-Fabian, „Krzysztof Kolumb. Bohater czy łotr”, tłum. Maciej Nowak-Kreyer, Amber, Warszawa 2006, s. 47. Cytowany tu list, z roku 1488, jest przez niektórych uznawany za dowód na to, iż jego adresat był tajnym agentem króla João II. Por. przypis na str. ...
(2) Jacques Attali, „1492”, tłum. Eligia Bąkowska, Marian Pilot, Hanna Igalson-Tygielska, Czytelnik, Warszawa 1992, s. 144. Luzytania – tradycyjna nazwa Portugalii.
(3) S. Fischer-Fabian, dz. cyt., s. 50
(4) Bartolomeo de las Casas w: jak wyżej
(5) Jak wyżej
(6) S. Fischer-Fabian, dz. cyt., s. 58
(7) Półwysep pisany wielką literą w całej książce oznacza Półwysep Iberyjski
(8) Nazwa „El Puente de Pinos” (hiszp.) oznacza Sosnowy Most
Roman Warszewski
Dziennikarz i pisarz, autor wielu książek, w tym kilku bestsellerów. Laureat prestiżowych nagród. Wielokrotnie przebywał w Ameryce Południowej i Środkowej. Spotykał się i przeprowadzał wywiady z noblistami, terrorystami, dyktatorami, prezydentami i szamanami. Obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego miesięcznika „Żyj długo”.

Ostatni album

„Zielone Pompeje.Drogą Inków do Machu Picchu i Espiritu Pampa”

(Razem z Arkadiuszem Paulem)
Seria Siedem Nowych Cudów Świata, Fitoherb 2013

„Zielone Pompeje”, czyli zapasowe Królestwo Inków